Miłość do Boga i bliźniego?

(Mk 12,28b-34)
Jeden z uczonych w Piśmie zbliżył się do Jezusa i zapytał Go: „Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań?” Jezus odpowiedział: „Pierwsze jest: "Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg nasz, Pan jest jedyny. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą". Drugie jest to: "Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego". Nie ma innego przykazania większego od tych”. Rzekł Mu uczony w Piśmie: „Bardzo dobrze, Nauczycielu, słusznieś powiedział, bo Jeden jest i nie ma innego prócz Niego. Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary”. Jezus widząc, że rozumnie odpowiedział, rzekł do niego: „Niedaleko jesteś od królestwa Bożego”. I już nikt więcej nie odważył się Go pytać.

Dzisiejsze słowo przynosi mi na myśl nową encyklikę papieża Franciszka, ,,Dilexit Nos”, która opowiada o Sercu Pana Jezusa, a jednocześnie zachęca do powrotu do własnego serca. Pierwsze czytanie z Księgi Powtórzonego Prawa, które należy do tradycji deuterokanonicznej, każe mi zastanowić się nad swoim sercem, ponieważ w tej tradycji pojawia się myśl, że Pan Bóg umieści swoje prawo w sercach ludzi.

Musiało to budzić nadzieję, że dzięki Bożemu prowadzeniu przykazania staną się jakoś bardziej zrozumiałe a my – (być może jakoś) zdolniejsi do ich przestrzegania. My jesteśmy ludźmi Nowego Przymierza, i już żyjemy w czasie gdy to Prawo jest wpisane w nasze serca, ale wiemy, że to wcale nie eliminuje osobistego wysiłku w walce z grzechem.

Podobna myśl pojawia się w dzisiejszej Ewangelii, gdy Jezus, zapytany przez faryzeusza, dla którego skrupulatne przestrzeganie przepisów prawa jest kluczowe, wyzywa samą podstawę jego przekonań. Przypomina bowiem największe przykazanie – Przykazanie Miłości, które stoi ponad wszystkimi innymi przepisami. Miłość do Boga ma prowadzić naturalnie do miłości bliźniego, co oznacza, że tylko wtedy będzie ona konkretna, wyrażana w czynach. A to nadaje nowy sens przestrzeganiu prawa.

Prawo Boże oparte na miłości i wyrażone w czynach zrobi z nas misjonarzy na wzór pierwszych apostołów i uczniów. Uczynki motywowane miłością czynią z uczniów świadków, którzy mają odwagę wychodzić tam, gdzie po ludzku się nie chce iść. Dopiero w perspektywie Miłości człowiek może naprawdę zrozumieć, że Dobra Nowina nabiera pełni znaczenia tam, gdzie podejmuje się wyzwania, gdzie niełatwo wytrwać. To wezwanie można pojąć nie tylko intelektem, ale przede wszystkim sercem. W Encyklice ,,Dilexit nos” papież Franciszek również wyraża tą myśl, i dodaje, że Jezus obiecał, że nie zostawi nas samym sobie.

Woła Cię!

(Mk 10, 46b-52)
Gdy Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. A słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną! "Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Jezus przystanął i rzekł: "Zawołajcie go". I przywołali niewidomego, mówiąc mu: "Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię". On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się na nogi i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: "Co chcesz, abym ci uczynił?" Powiedział Mu niewidomy: "Rabbuni, żebym przejrzał". Jezus mu rzekł: "Idź, twoja wiara cię uzdrowiła". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą.

Dzisiejsza liturgia słowa rzuca światło na tych, których świat na ogół pomija – ludzi marginalizowanych, cierpiących, nieposiadających znaczenia w oczach społeczeństwa. W Ewangelii spotykamy Bartymeusza, niewidomego siedzącego przy drodze, który woła o litość. Jezus widzi w nim coś, czego ani on sam ani inni nie dostrzegają: dostrzega jego wiarę, która sprawia, że mimo poczucia całkowitej bezsilności wciąż wierzy, że Boże miłosierdzie jest dla niego możliwe.

Zwraca moją uwagę to, że Bartymeusz nie jest bezpośrednio wezwany przez Jezusa słowami „Pójdź za Mną,” jak inni uczniowie. Jezus pozwala, aby inni powiedzieli mu: „Woła cię.” To inni (Kościół?) muszą go zachęcić, popchnąć do spotkania. Jezus uznaje jednak jego wiarę i mocą tej wiary dokonuje się cud. Wiara Bartymeusza, niewidomego żebraka, staje się tym, co Jezus podkreśla jako źródło jego uzdrowienia. W nim i dla takich jak on spełniają się słowa Świętej Teresy Benedykty od Krzyża, które przypomina nam papież Franciszek w Adhortacji Gaudete et Exsultate: „Decydujące wydarzenia w dziejach świata były zasadniczo spowodowane przez dusze, o których książki historyczne nic nie mówią.” Bartymeusz jest jednym z tych, którzy są w oczach świata niezauważeni, ale w oczach Boga mają ogromną wartość. W nim spełnia się tajemnica cichego, ale niezwykle potężnego wpływu wiary, która – choć niewidzialna – przemienia świat.

W pierwszym czytaniu z Księgi Proroka Jeremiasza widzę podobny temat. Prorok zapowiada, że Bóg zwróci się do tych, których życie naznaczyło cierpieniem: do niewidomych, kalekich, do kobiet brzemiennych i położnic. Jeremiasz wskazuje, że Bóg gromadzi tych, którzy w oczach społeczeństwa są napiętnowani. To oni wracają „liczną gromadą,” otoczeni Bożą troską i miłosierdziem. Inną grupą, na którą zwraca uwagę prorok, są ci, którzy wracają z „krańców świata.” Krańce świata to Babilon – miejsce symbolizujące życie w stolicy imperium ale i oddalenie od Boga, materialny dostatek, ale i duchową pustkę. Ludzie ci, zagubieni duchowo, wrócą do Boga, który chce ich przyjąć bez względu na ich oddalenie. Te wszystkie przykłady pokazują, że Bóg zdaje się tęsknić za tymi, którzy się oddalili.

To zaproszenie do miłosierdzia rozbrzmiewa także w drugim czytaniu, gdzie autor Listu do Hebrajczyków przypomina, że misja kapłańska wymaga od kapłana, by umiał wziąć na siebie nie tylko słabości swoje, ale też ludzkie cierpienie, troski i zranienia, i ofiarować je w modlitwie za ludzi. Naszym powołaniem jest zatem otworzyć serca na tych, którzy mogą być dla nas jak Bartymeusz – niezauważeni, często pomijani. Ich ciche, pełne wiary życie zmienia świat w sposób, którego historia nie odnotuje, ale który zna Bóg.

Czy czuję się zachęcony by być tymi „wieloma duszami,” o których nie wspominają książki?

Kogo dzisiaj Bóg stawia na mojej drodze, bym „zawołał” do niego, jak uczyniono to wobec Bartymeusza?

 

Patrzyłam jak na zegarze mijają godziny, ponieważ odchodzisz….

(Łk 12, 39-48)
Jezus powiedział do swoich uczniów: "To rozumiejcie, że gdyby gospodarz wiedział, o której godzinie przyjść ma złodziej, nie pozwoliłby włamać się do swego domu. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie". Wtedy Piotr zapytał: "Panie, czy do nas mówisz tę przypowieść, czy też do wszystkich?" Pan odpowiedział: "Któż jest owym rządcą wiernym i roztropnym, którego pan ustanowi nad swoją służbą, żeby rozdawał jej żywność we właściwej porze? Szczęśliwy ten sługa, którego pan, powróciwszy, zastanie przy tej czynności. Prawdziwie powiadam wam: Postawi go nad całym swoim mieniem. Lecz jeśli sługa ów powie sobie w sercu: Mój pan się ociąga z powrotem, i zacznie bić sługi i służące, a przy tym jeść, pić i upijać się, to nadejdzie pan tego sługi w dniu, kiedy się nie spodziewa, i o godzinie, której nie zna; surowo go ukarze i wyznaczy mu miejsce z niewiernymi. Ów sługa, który poznał wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie poznał jego woli, a uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele powierzono, tym więcej od niego żądać będą".

Jeśli nie będziemy zajęci rozdawaniem żywności, będziemy najbardziej godni politowania ze wszystkich ludzi. Wydaje się, że Jezus w tej przypowieści chce nam uświadomić, że nawet gdy pozornie nic się nie dzieje, nie możemy zaprzestać życia Ewangelią, a to oznacza służbę. Życie w czujności nie jest bezczynnym oczekiwaniem, ale aktywnym zaangażowaniem w pomoc i troskę o innych.

Widoczne dziś skandale w Kościele mogą być właśnie znakiem, że wielu z tych, którym powierzono większą odpowiedzialność, zaczęło „bić swoje sługi” – czyli stosować przemoc, nadużywać swojej pozycji, a nawet zaniedbywać swoje powołanie. Zamiast służyć, zaczęli szukać przyjemności – jedząc, pijąc i upijając się. Jezus przestrzega przed tym postępowaniem, pokazując, że prawdziwe czuwanie to nie przywileje, ale służba. Apostołowie pytali: „Czy te słowa odnoszą się do nas?” – byli świadomi swojej bliskości z Jezusem, tego, że otrzymali więcej niż inni. Ale Jezus wyraźnie mówi, że większa bliskość z Nim nie jest powodem do wywyższania się, lecz do większej odpowiedzialności. Jeżeli nie będą wiernie służyć, czeka ich chłosta.

Jaki był impuls do tej rozmowy? Było nim zdanie o gospodarzu, który gdyby wiedział, o której godzinie przyjdzie złodziej, byłby gotowy. Złodziej pojawia się niespodziewanie – wtedy, gdy wszystko wydaje się iść dobrze. Zaniedbanie apostolstwa jest znakiem, że nadchodzi niebezpieczeństwo. To przypomnienie, że jesteśmy powołani do ciągłej gotowości, by służyć i żyć Ewangelią niezależnie od okoliczności.

W tej surowej wizji o czuwaniu kryje się również dobra nowina. Czuwanie, o którym mówi Ewangelia, nie polega na bezczynności. To nie jest bierne czekanie w strachu, aż „złodziej” się pojawi. Takie czuwanie byłoby nie tylko trudne, ale i nudne. Gdybyśmy mieli po prostu siedzieć w bezruchu i czekać, życie stałoby się puste. Wydaje mi się, że Jezus zaprasza nas jednak do aktywności – do ciągłej służby, do dzielenia się z innymi, do działania. Cechą charakterystyczną tak rozumianego czuwania jest dynamizm. Polega on na tym, abyśmy zawsze byli gotowi służyć, niezależnie od tego, czy moment jest spokojny, czy trudny. To aktywna gotowość do rozdawania „żywności” – czy tylko tej duchowej? Tylko wtedy gdy jest się w ruchu angażującym w troskę o innych a czuwanie staje się żywą misją można zrozumieć odpowiedź na to pytanie. Prawdopodobnie to dlatego Św. Paweł używał określenia ,,bieg”  w odniesieniu do swojego apostolskiego życia. Tutaj nie ma miejsca na nudę, bo każda chwila jest wypełniona Ewangelią, a każde działanie staje się wyrazem naszej wiary.

Dobra nowina jest taka: nie jesteśmy powołani do nudnej, biernej gotowości. Nasza misja ma się stać stylem życia. Wyraża się on poprzez konkretną miłość do drugiego człowieka, gotowość do pomocy i podzielenia się tym, co mamy. Jezusowi zapewne nie chodziło o wzbudzenie lęku przed ,,złodziejem,” ale raczej o wzmocnienie gotowości do spotykania się z Nim w każdej chwili.

 

Patrzyłam jak na zegarze mijają godziny, ponieważ odchodzisz…. (Zdanie z piosenki Jeanette: Porque te vas)

 

Niedziela misyjna

Kilka dni temu dostałem niespodziewane zaproszenie na wesele koleżanki, którą poznałem podczas misji. Pracowała jako wolontariuszka w szpitalu prowadzonym przez siostry. To proste zaproszenie skłoniło mnie do głębszej refleksji, zwłaszcza że papież Franciszek, w swoim liście na Światowy Dzień Misyjny, przywołuje obraz zaproszenia na ucztę weselną: „Idźcie i zapraszajcie na ucztę weselną.” Uznałem to za ciekawy zbieg okoliczności że akurat teraz, kiedy to wezwanie wybrzmiewa w Kościele, sam zostałem zaproszony na wesele.

Nasze życie, a szczególnie życie misyjne, zaczyna się od zaproszenia. Jednak aby zapraszać innych, musimy najpierw sami nauczyć się przyjmować zaproszenia, zwłaszcza te, które Bóg nam daje. Przypomniałem sobie słowa pewnego księdza, który kiedyś mówił, że czasami trzeba pozwolić sobie na to, by być obsłużonym. Jego rozmówca odpowiedział wtedy z ironią: „Przecież ty zawsze jesteś obsługiwany.” Wydaje się, że w misjach często to my jesteśmy tymi, którzy zapraszają i służą. Ale papież Franciszek przypomina, że misja nie jest zobowiązaniem. Misja to odpowiedź na spotkanie z Jezusem, to On pierwszy zaprasza. A zrozumienie tego wymaga, byśmy sami doświadczyli bycia zaproszonym.

To zaproszenie na wesele zmusiło mnie do refleksji nad moim życiem. Jak wiele Bożych zaproszeń dostałem? Jak wiele z nich odrzuciłem? Z perspektywy czasu widzę, że odrzucałem je z różnych powodów. Czasami wydawało mi się, że mam ważniejsze sprawy. Innym razem, zapraszający nie byli ludźmi, których lubię – ich zaproszenia wydawały mi się niewygodne. Dziś wiem, że to właśnie takich ludzi Bóg stawia na mojej drodze żeby wyrywać mnie z mojej bańki. To też lekcja dla mnie jako misjonarza, bo tak jak ja nie zawsze przyjmowałem zaproszenia, tak samo ludzie, do których jestem posłany, mogą odrzucać moje zaproszenie do wiary. Czasem na zawsze, a czasem tylko na chwilę. Ważne jest, bym nie zniechęcał się, ale „nastawał w porę i nie w porę”, jak mówi św. Paweł.

Franciszek podkreśla, że zaproszenie na ucztę weselną ma być maksymalistyczne – skierowane do wszystkich, bez wyjątku. Nie mogę wykluczać nikogo, nawet tych, którzy mnie rozczarowali, którzy odrzucili moje zaproszenie. Dzisiejsza Ewangelia dodaje: „bądźcie niewolnikami wszystkich.” Misja nie polega tylko na głoszeniu, ale na służbie. Jak na weselu – ktoś musi zająć się przygotowaniami, by inni mogli cieszyć się ucztą. Moja misja, moje zaproszenie, to nie tylko słowa – to konkretne działania w służbie drugim.

Kiedy przyglądam się temu wszystkiemu, widzę, że autentyczne zapraszanie innych wymaga ode mnie, abym najpierw sam potrafił przyjąć zaproszenie od Boga. Często zaproszenia te są trudne, niewygodne, może nieoczekiwane. Ale to właśnie te zaproszenia prowadzą mnie na drogi, których sam bym nie wybrał. Misja zaczyna się w sercu – od przyjęcia Jego zaproszenia. Dopiero kiedy sam przeżyję to doświadczenie, mogę autentycznie zapraszać innych. I w tym wszystkim uczę się cierpliwości. Jezus nie zniechęca się naszymi odmowami – wciąż zaprasza, czekając na naszą odpowiedź. Tak samo ja muszę być cierpliwy, zarówno wobec siebie, jak i wobec tych, do których jestem posłany.

To wezwanie do misji jest zaproszeniem do życia w pełni. Czasami trudnym, pełnym wyzwań, ale ostatecznie – to zaproszenie na ucztę weselną, w której każdy znajdzie swoje miejsce.

,, Ready or not, here I come

You can’t hide

Gonna find you

And take it slowly

Ready or not, here I come

You can’t hide

Gonna find you

And make you want me” (Fugees)

,,One for Peter, two for Paul, and three for Him that made us all.” (z piosenki Stinga)

(Mk 10, 17-30)
Gdy Jezus wybierał się w drogę, przybiegł pewien człowiek i upadłszy przed Nim na kolana, zaczął Go pytać: "Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Jezus mu rzekł: "Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg. Znasz przykazania: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę". On Mu odpowiedział: "Nauczycielu, wszystkiego tego przestrzegałem od mojej młodości". Wtedy Jezus spojrzał na niego z miłością i rzekł mu: "Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną". Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości. Wówczas Jezus spojrzał dookoła i rzekł do swoich uczniów: «Jak trudno tym, którzy mają dostatki, wejść do królestwa Bożego». Uczniowie przerazili się Jego słowami, lecz Jezus powtórnie im rzekł: "Dzieci, jakże trudno wejść do królestwa Bożego tym, którzy w dostatkach pokładają ufność. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego". A oni tym bardziej się dziwili i mówili między sobą: "Któż więc może być zbawiony?" Jezus popatrzył na nich i rzekł: "U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe". Wtedy Piotr zaczął mówić do Niego: "Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą". Jezus odpowiedział: "Zaprawdę, powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci lub pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym".

Zwykle, kiedy czytam dziesiąty rozdział Ewangelii wg św. Marka, skupiam się na zachęcie Jezusa do opuszczenia wszystkiego. Dzisiaj jednak moja uwaga kieruje się na różnicę między postawą ,,człowieka posiadającego wiele posiadłości” a postawą uczniów oraz tych, którzy szli za Jezusem.

Przypomina mi się spotkanie z młodym człowiekiem z jednego z duszpasterstw w Lublinie. Po spotkaniu, podczas którego opowiadałem o swoim doświadczeniu misyjnym, podszedł do mnie i zadał pytanie: „Może mi ojciec polecić jakąś książkę, która pomoże mi w uświęceniu się?” Poczułem duży szacunek do niego, doceniając to jego pragnienie, a po części dlatego, że sam na pewnym etapie swoich młodzieńczych poszukiwań myślałem, że mądrość duchowa pochodzi z oczytania w lekturach duchowych. Podałem mu tytuły książek, które sam czytałem na tamtym etapie mojego życia, które jakoś mnie dotknęły. Ale kiedy to mówiłem, wiedziałem, że to, co mnie inspirowało, wcale nie musi zainspirować jego. Myślałem potem o tym spotkaniu i pytałem sam siebie, dlaczego często jest tak, że kiedy człowiek religijny odczuwa pragnienie ,,czegoś więcej”, nie szuka tego od razu u źródła.

Ten człowiek nie chciał się za bardzo dzielić, ale widać było, że jest oczytany, pewnie kończył studia, jest ambitny i że Kościół jest dla niego ważny – poświęca swój czas na zaangażowanie w duszpasterstwo. Nie wiem, czemu wtedy pomyślałem o dzisiejszej Ewangelii. Zobaczyłem w nim kontrast do drogi, którą sam idę. Pamiętam, że na pewnym etapie pragnienie zostawienia wszystkiego było dla mnie bardzo ważne. Nie dlatego, że to jest wymaganie Jezusa, ale dlatego, że inaczej się nie da. Byłoby to ograniczenie. Zdałem sobie wtedy sprawę, że jestem dziwnie szczęśliwy z tą decyzją, i choć Pan mi nie oszczędził wielu trudnych i nieprzyjemnych doświadczeń, nie zamieniłbym się z nim. Miałem sporo szczęścia, bo wystarczyłaby jakaś pokusa albo zniechęcenie i mógłbym się nie wstrzelić w ten moment powiedzenia „tak” Jezusowi. Pisząc to, wiem, że to nie jest koniec drogi.

W kontekście tamtego spotkania człowiek posiadający wiele posiadłości z Ewangelii jawi mi się jako osoba, którą mogę uznać za bardzo pozytywny przykład dla kogoś, kto chce dbać o swój rozwój i wzrastać. Ten człowiek nie był usatysfakcjonowany tym, co posiadał. Wkładał sporo wysiłku w swój rozwój, pragnął „czegoś więcej.” Kiedy dowiedział się o Jezusie, zrobił wysiłek, aby Go spotkać. Powiedział Mu o sobie. Okazuje się, że dbał o zachowywanie przykazań od młodości. W końcu dochodzi do momentu, w którym usłyszał głos powołania. Jezus kieruje do niego słowa podobne do tych, jakie usłyszeli apostołowie: „…Przyjdź i chodź za Mną.” Odszedł jednak zasmucony, bo z jakiegoś powodu nie dał rady sprzedać wszystkiego, co ma, i rozdać ubogim. Nie wiadomo, w jaki sposób zdobył swoje posiadłości, ale to nie one powstrzymały go od pójścia za Jezusem. Powstrzymał go brak wrażliwości na potrzeby ubogich, nieumiejętność takiego spojrzenia aby zobaczyć w nich braci. Wspaniały człowiek, ale miał gdzieś potrzeby tych, których Bóg stawiał na jego drodze.

Nie widzę, żeby uczniowie bardzo różnili się od niego, jeśli chodzi o ich stosunek do dóbr materialnych. Oni poszli za Jezusem, ale idąc za Nim, od czasu do czasu odzywa się w nich tzw. ziemskie myślenie. W słowach Piotra: „Oto my zostawiliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą” słyszę echo przechwalania się i niespełnionych oczekiwań – też tych swoich. Wciąż chcieliby mieć te pola, domy, dużą rodzinę. Piotr na tym etapie drogi nie myśli za bardzo o życiu wiecznym. Ale Jezus znając jego pragnienia, stara się mu pomóc, więc mówi, że ktokolwiek zostawi wszystko, otrzyma stokroć więcej, ale wśród prześladowań.

Ten, który dba o swój rozwój duchowy po swojemu, odchodzi smutny, a ci, którzy wszystkie swoje pragnienia przenoszą na Jezusa, potrafią powiedzieć swoje FIAT i pójść.

FIAT – to słowo, które brzmi we mnie na nowo, kiedy rozważam te dwie postawy.

,,The streets are very dirty
My shoes are very thin
I have a little pocket
To put a penny in
If you haven’t got a penny
A half penny will do
If you haven’t got a half penny
God bless you…” (Z piosenki ,,Soul Cake” Stinga)

Boska miara

(Łk 11, 5-13) Jezus powiedział do swoich uczniów: "Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do niego o północy i powie mu: „Przyjacielu, pożycz mi trzy chleby, bo mój przyjaciel przybył do mnie z drogi, a nie mam co mu podać”. Lecz tamten odpowie z wewnątrz: „Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci są ze mną w łóżku. Nie mogę wstać i dać tobie”. Powiadam wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje. I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a zostanie wam otworzone. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu zostanie otworzone. Jeżeli któregoś z was, ojców, syn poprosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu węża? Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, to o ileż bardziej Ojciec z nieba udzieli Ducha Świętego tym, którzy Go proszą".

Jest północ, kiedy czytam tę Ewangelię. Dziwnie się ją czyta w naszych czasach, na naszej szerokości geograficznej, bo wiem, że prawdopodobieństwo, że ktoś miałby teraz do mnie zapukać, jest bardzo nikłe. Wiem, że nikt nie zapuka. Wydaje mi się, że Jezus kierował te słowa do bardzo dobrych ludzi, choć nazwał ich złymi. Bo tylko o dobrych ludziach można pomyśleć, że nie byliby zdolni dać węża temu, kto prosi o rybę.

Myśląc o tym, słyszę narzekania tych, którzy poranieni przez swoich bliskich, przyjaciół, współpracowników, członków rodzin, nie potrafią odnaleźć się w świecie, w którym współzawodnictwo wydaje się być ważniejsze od współpracy, relacje oparte na hierarchii korporacyjnej ważniejsze od więzi, których podstawą jest miłość bliźniego, a potrzeba wyróżniania się z tłumu ważniejsza od solidaryzowania się z tymi, którzy potrzebują mojej uwagi właśnie w momencie najmniej odpowiednim.

A może tym ludziom z czasów Jezusa też się wydawało, że Jezus przecenia ich zdolność do czynienia dobra, a dziwiąc się tym słowom, jeszcze bardziej słuchali i, tak jak my, próbowali zrozumieć, o co Mu chodzi? Mówiąc do ludzi zdolnych do egoizmu, jakby nie byli do niego zdolni, Jezus chce im coś przekazać. Nie wiem, czy tak trzeba interpretować tę Ewangelię, ale teraz, o północy, w domu, do którego nikt nie puka, tak ją chcę rozumieć. A może dobry Bóg mierzy nas swoją Boską miarą, ufając, że też tacy możemy być, „chociaż źli jesteśmy”?


	

,,You talk the talk… do you walk the walk?”

(Łk 10, 25-37) Powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Jezusa na próbę, zapytał: "Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Jezus mu odpowiedział: "Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?" On rzekł: "Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego". Jezus rzekł do niego: "Dobrze odpowiedziałeś. To czyń, a będziesz żył". Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: "A kto jest moim bliźnim?" Jezus, nawiązując do tego, rzekł: "Pewien człowiek schodził z Jeruzalem do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, wędrując, przyszedł również na to miejsce. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: „Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał”. Kto z tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?" On odpowiedział: "Ten, który mu okazał miłosierdzie". Jezus mu rzekł: "Idź i ty czyń podobnie!"

Przypowieści Jezusa z Ewangelii mają tę cechę, że żyją swoim życiem w wyobraźni człowieka, który otwiera się na naukę, jaką Jezus starał się w nich zawrzeć. Czasem wydają się niezrozumiałe, innym razem przemawiają aż za nadto – od razu wiadomo, co Pan Jezus ma na myśli i jak chciałby, abyśmy postępowali w konkretnej sytuacji. Niekiedy te przypowieści budzą wspomnienia momentów, które subiektywnie uważamy za ważne z punktu widzenia naszej osobistej pielgrzymki wiary. Czasem jakiś komentarz, objaśnienie lub czyjaś homilia otwierają nas na nowe rozumienie pewnych aspektów przypowieści.

Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie jest dla mnie takim tekstem, który ciągle wracał w moim życiu. Pamiętam, że kiedyś patrzyłem na tę przypowieść tylko jak na historię, którą należy naśladować swoimi decyzjami. Uwrażliwiała mnie na otwieranie oczu i uszu na potrzeby tych, których nie chcę zauważyć. Moje rozumienie tej przypowieści miało jednak drugie dno. Postaci kapłana i lewity, którzy nie pomogli pobitemu przez zbójców nieszczęśnikowi, kojarzyły mi się z kapłanami, którzy ładnie mówią kazania w kościele, ale nic nie robią. Pamiętam, jak jako młody chłopak stoję w kościele, słucham tej Ewangelii, patrzę na księdza czytającego i myślę o wszystkich narzekaniach na Kościół, które słyszałem od ludzi bliskich mi i których znałem. Sam chciałem narzekać, ale nie mogłem – tłumaczyłem sobie naiwnie, że w Ewangelii chodzi przecież o kapłanów ze Starego Testamentu.

W całym tym myśleniu nie przychodziło mi do głowy, że kiedyś to ja sam będę tym kapłanem, o którym ktoś pomyśli, że „mówi, ale nie robi.” You talk the talk… do you walk the walk?